Sport w TVTVPWywiady, relacje, turystyka

Włodzimierz Szaranowicz. Pożegnanie z telewizją

Przyszedł na świat pierwszego dnia wiosny. Urodzony wagarowicz? Nie, wzór pracowitości i dla kilku pokoleń najlepszy sprzedawca emocji. Wysmakowanych emocji.

 

JERZY CHROMIK, TVPSPORT.PL: To niezręczna sytuacja, gdy dziennikarz robi wywiad z dziennikarzem. To jak odwrócenie ruchu wskazówek zegara.

WŁODZIMIERZ SZARANOWICZ: – Okazja jest, bo… żegnam się z telewizją i zawodem.

– Obiecałeś mi wywiad na 70. urodziny i przed benefisem, zaplanowanym na 29 marca.
– No to dotrzymuję słowa, choć moim problemem jest teraz dyspozycja dnia. Musisz mnie mobilizować, abym mówił głośniej.

– Dziś jest dobrze?
– Tak, ale nie zawsze mam ochotę mówić o sobie i niekoniecznie będę ją miał codziennie. Często czytam teraz o ludziach, rzutkich, popularnych, rozbieganych, którzy nagle dostają diametralnie inny impuls i muszą zwolnić, bo organizm daje poważny sygnał, że to koniec żartów. Ja się dziwnie ostatnio czuję… Szczerze ci powiem.

– Rozmowa nieszczera jest stratą czasu.
– Będę musiał trochę udawać.

– Nie pozwolę ci udawać. 
– Trudno jednak, żebyśmy zaczęli pracę nad książką od biadolenia.

– To kwestia doboru wątków.
– No właśnie, trzeba by zacząć może od ważnego momentu mojej kariery, aby uniknąć sytuacji, że ktoś przewertuje kilka kartek i odłoży książkę na półkę.

– W ubiegłym tygodniu zadzwonił kuzyn z Poznania i bardzo ucieszył się, że piszemy, bo pamięta Szaranowicza z “Teleranka” i do dziś się wzrusza, jak słyszy twój głos.
– Pewnie mój równolatek.

Nagle zacząłem wolniej kojarzyć, nie znosiłem stresu, uciekałem przed nim. To się nie łączyło z życiem dziennikarskim, które mnie regenerowało, tylko z tym życiem dyrektorskim. Nie mogę powiedzieć, że to były złe lata dla mnie, ale inne, wymagające innych predyspozycji.

– O dziesięć lat młodszy…
– W telewizji tak długo żyjesz, dopóki się w niej pokazujesz. Schodzisz z ekranu i kończy się twoja kariera. Odchodzenie powinno być takie, jak w moim przypadku. Stopniowe i logiczne. Dla tych, którzy są nagle odstawieni, to jest szok. To jest jak uzależnienie od narkotyków.

– Nie każdego kochają kamery, nie każdy może być gwiazdą telewizji.
– Po ostatnim moim występie w studiu kilka osób zwróciło uwagę, że owszem, byli ciekawi moich uwag i tu się nie zawiedli, natomiast później byli zdziwieni tym, że jak już powiedziałem sentencje i puentę, to wyglądało to tak jakbym po prostu zakończył udział w programie. Aż do kolejnego wywołania przez prowadzącego. U mnie to wynika z choroby, a u ciebie może wynikać z mniejszego przygotowania do występów publicznych.

– Teraz nie lubię występów publicznych, choć od pierwszej klasy podstawówki aż do balu maturalnego prowadziłem wszystkie akademie szkolne.
– Ja byłem moderatorem całkiem poważnych dyskusji naukowych i radziłem sobie z tym w sposób zupełnie naturalny, choć wymagało to ode mnie wiedzy fachowej. Wcześniej dostawałem dokumenty i po ich przeczytaniu czułem się w miarę pewnie. Czy możemy sprawdzić, czy ta rozmowa się nagrywa?

– Wskaźniki zapewniają nas, że wszystko jest OK. Pora więc na najtrudniejsze pytanie. Jak to jest i co się musi zdarzyć, żeby człowiek odkrył, że już nigdy nie będzie tak jak kiedyś…
– To jest jedno z ciekawszych zagadnień. Nie odpowiem ci teraz, bo to wymaga jeszcze głębszego przemyślenia, ale to jest kluczowy moment rozstania się z dotychczasowym życiem. Musisz się pożegnać z tym co było. Tego już nie będzie, nieodwołalnie, trzeba to przyjąć po prostu jako pewnik, nie próbować się oszukiwać, że jeszcze kogoś zaskoczysz, oślepisz swoim nadmiernym blaskiem. Światła gasną i koniec spektaklu.

– Powiedziałeś pięknie w wywiadzie Pawła Wilkowicza o słowach, które grzęzną w gardle…
– Jeśli słowo odchodzi to muszę odejść i ja.

– Słowo znika i nie wiesz gdzie go szukać…
– Słowo – to była moja w miarę silna strona.

– O tej silnej stronie wiedzą prawie wszyscy. A inne mocne?
– Jednak umiłowanie i znajomość sportu. Sport to było całe moje życie, miałem większą wiedzę od ludzi, którzy nie uprawiali sportu. Dzisiaj jest dość powszechne, że dziennikarze – zresztą to co się stało z naszym zawodem jest osobnym tematem na długą, nocną rozmowę – przychodzą do zawodu zafascynowani głównie sportem z komputera. Jeżeli już coś robią, to zaczynają biegać, to jest taka kolej rzeczy bardzo amatorska. Nie mieli i nie mają zawodowego, bezpośredniego styku ze sportem, w sensie zaangażowania. Ja byłem na iluś tam obozach sportowych, grałem w koszykówkę na zapleczu pierwszej ligi, jestem po studiach specjalistycznych, które w tamtym czasie miały znakomitych nauczycieli. Akurat trafiłem na ten najlepszy okres Akademii Wychowania Fizycznego. To jest na pewno moją przewagą, której nigdy nie eksponowałem. To jest kwestia na przykład oglądania dowolnego sportu i wyczucia, który moment był kluczowy dla przebiegu widowiska.

– Coraz więcej jest komentatorów piłkarskich bez doświadczeń na boisku z przypadkową piłką nadlatującą na wysokość kolana, z którą niewiele dobrego daje się zrobić, opowiadających na antenie, że piłkarz X zmarnował świetną okazję do zdobycia bramki.
– Tak, to prawda, ale wczoraj szukając jakichś informacji o igrzyskach w Moskwie odtworzyłem sobie fragment przejazdu Jana Kowalczyka w jeździectwie. To jest nieznana szerzej historia, ponieważ my robiliśmy go na żywo w radio, a telewizja tylko retransmitowała z godzinnym opóźnieniem. Do dziś wszyscy są przekonani, że to było na żywo. “Cis”, bo tak nazywaliśmy Jana Ciszewskiego, który był koniarzem zapalonym, a hazard jego pierwszym hobby, pierwszą pasją życiową, pewnie na równi ze sportem, robił ten przejazd bardzo oszczędnie. Sam głos wystarczał. Widowisko wymaga dobrego narratora! Jak słucham dzisiaj swoich młodszych kolegów, to mam wrażenie, że zagłuszają wszystko, zagłuszają widowisko. Poza tym ekscytują się własnym głosem. To głos ma być dla widza i dla jego ewentualnych ekscytacji. Na pewno nie dla własnej. Miesza się ego własne z ego widza.

– Analizowałeś transmisje?
– Nie. Nigdy tego nie lubiłem, dlatego że później się powtarzasz. Te, których nie udało mi się usłyszeć, były najlepsze. Ale później ci to puszczają. Od tego trudno uciec. Przychodzili czasami do mnie kibice i mówili pełnymi fragmentami relacji. Wolałem być zdany na odbiór widza. Jeżeli był jakiś rezonans, to znaczy, że było dobrze.

– Czy pamiętasz pierwszą scenę z podwórka, jakiś obraz z dzieciństwa…
– Tak, rajska jabłoń, duże drzewo na podwórku na Francuskiej, najważniejszej ulicy Saskiej Kępy. Z tyłu rosła właśnie ta rajska jabłoń, na którą nie wolno mi było się wspinać. A najfajniejsze były momenty, kiedy udawało mi się tam zagnieździć. Wychodziła matka i przerażona krzyczała: – Zejdź natychmiast! Ja mówiłem: – Nie mogę, dopóki tu jesteś mamo. Bałem się, że dostanę lanie.

– Ile miałeś lat?
– Cztery albo pięć. Uwielbiałem tę rajską jabłoń. Minuty na drzewie to były moje jedyne chwile wolności! Można powiedzieć, że byłem zniewolony przez rodziców. Nie jadłem, byłem chorowity, ciągle lekarstwa, odgrzewane obiadki, szaliczki, czapeczki, pełna po prostu zależność od rodziców. I dopiero jak się przeprowadziliśmy na Muranów, w ruinach tej dzielnicy odzyskałem swobodę.

– Nie byłeś jedynakiem…
– Brat urodził się 6 i pół roku po mnie, tuż przed przeprowadzką na Muranów. Muranów nagle stał się moją oazą wolności, bo zajęci bratem rodzice dali mi wreszcie spokój.

– Tamte zabawy w ruinach Muranowa doskonale pamięta mój przyjaciel, Witek Fizyta…
– Pamiętam go, ale kontaktu wielkiego nie mieliśmy. Fizytów też było dwóch. Częściej potem rozrabiali z moim młodszym bratem. Co robi ten drugi?

– Żyje w Stanach.
– A Witek gdzie?

– We Włochach.
– Musimy się kiedyś umówić na kawę i powspominać.

– Koniecznie. Zadbam o to, bo to może być ciekawy rozdział książki.
– Na Muranowie miałem styk raczej z niegrzecznymi chłopakami.

– To teraz opowiedz trochę o kompanach – chuliganach. 
– W klatce obok mieszkał taki osiłek, Kozłowski. Przezywaliśmy go “Koziołek”. W bloku obok mieszkał mój przyjaciel, u którego często bywałem, Maciek Wakulski, a na ostatnim piętrze rodzina Szymańskich. Ciekawa rodzina, bo nigdy się razem nie widzieli. Było ich ośmioro czy iluś i przemiennie siedzieli w więzieniu.

– Jakbym słyszał historię familii Operaczów, opowiadaną przez Andrzeja Strejlaua.
– A w blokach stalinowskich żyła sobie rodzina Jurczaków, bliźniacy i ich starszy brat, kiedyś jeden z ważniejszych ludzi – w sensie przestępczym – Muranowa. Skasowali go, coś z nim zrobili w więzieniu, by wyłączyć z gry o wpływy.

– To bardzo ładnie się zapowiada. Napiszemy nowego “Złego”? 
– Skończmy na razie sąsiadów. Mówiłem o rodzinie Jurczaków, a w drugim rogu mieszkała familia Gilusów.

– Nazwiska filmowe, nie do wymyślenia!
– Nie, tak ich przezywali, nie wiem jak się naprawdę nazywali. Mieli potężną matkę, która ich chroniła, bo to byli wielcy gamonie, wielcy fizycznie. No i wiecznie zakatarzeni, stąd przezwisko “gilusy”.

– Andrzej Poniedzielski żartuje, że nie wrócimy już na drzewa, bo nie ma już tylu drzew. Wspinałeś się na rajską jabłoń, bo kciuk pozwalał ci zamknąć dłoń na gałęzi. Dziś kciuki służą do przewijania stron w smartfonach. Młodzi nie chodzą po drzewach. No chyba, że ci najbardziej ciekawi po genealogicznych.
– To drzewo dawało szansę ucieczki, bo jak nie chciałem zejść, to mogli tylko stać i mnie prosić. Po raz pierwszy zmieniał się system zależności między nami. Byłem nie do ruszenia.

– Dzieciństwo odciska na nas największe piętno…
– Najważniejszą rzeczą na Saskiej Kępie były spacery z przyjaciółkami matki. Cały czas rozmawialiśmy o kiju-samobiju. Ja wymyślałem sytuacje, w których kij-samobij by sobie nie poradził, a one wymyślały z kolei kontry, w których by sobie poradził i później sytuacje, w których ja sobie nie poradzę i już nic nie wymyślę. To było pełne imaginacji. Potem chodziłem na długie spacery z ojcem. Ich bohaterem był baron Münchhausen. Tata wymyślał sytuacje, w których baron ogrywał wszystkich. Nie mogłem się nadziwić, że miał aż tyle przygód, bo to były naprawdę długie spacery. I później, gdy zacząłem uprawiać sport, tych chwil z ojcem bardzo mi brakowało. Do końca życia. Gdy umarł, to pierwszy wyrzut jaki miałem, to dlaczego z nim nie rozmawiałem codziennie…

– W jakim wieku cię osierocił?
– Był rok 1974, więc miałem 25 lat. A to cała historia do opowiedzenia. Byliśmy w Szwecji. Dzwoniło się raz w tygodniu. Były akurat urodziny brata, a ja nie mogłem się dodzwonić. Byłem zdziwiony, że go nie ma w domu i że nikt nie odbiera telefonu. A ojciec umarł dzień później. W dniu urodzin brata wszyscy byli przy jego łóżku w szpitalu. Dodzwoniłem się dopiero po pogrzebie.

– Ja rozstając się ze swoim na zawsze powiedziałem “cześć tata” i usłyszałem ciche “cześć”. Piękne ostatnie słowo na pożegnanie.
– Miałeś szczęście. A ja swego pożegnałem pół roku przed śmiercią, kiedy miał pierwszy atak nadciśnienia złośliwego samoistnego czwartego rzędu. Leżał na “erce”, po raz pierwszy w swoim życiu będąc na zwolnieniu lekarskim. Jego książeczka zdrowia była jak tabula rasa, ani jednego wpisu. Jak się źle czuł, to brał dzień urlopu. Gdy wyjeżdżałem, ojciec jakby przeczuwał, że już się nie zobaczymy. Miał dzień wyraźnej poprawy zdrowia, niestety krótki. Uronił łzę. I tę łzę widzę do dziś.

Nie mam zwyczaju wciągania rodziny w jakikolwiek problem. To są rzeczy, które dawniej rozwiązywałem poprzez bieg albo jazdę na rowerze. Wracałem i po kąpieli wiedziałem, co mam robić. Musiałem mieć tylko wysiłek sportowy jako odreagowanie, antidotum. Ale ogólnie żyłem wesoło, ja zawsze byłem bardzo wesołym i pełnym radości ducha człowiekiem.

– Mamę miałeś obok siebie znacznie dłużej…
– Była w szpitalu, kiedy na “erce” umierał Jurek Kulej. Ubłagałem pielęgniarki, żeby pozwoliły mi się z nim pożegnać. Leżał pod respiratorem, oddychał ciężko, widać było, że to kwestia ostatnich godzin. Zacząłem do niego mówić i miałem wrażenie, jakby na moment miał przypływ świadomości i mnie słyszał. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. A mama pożegnała się ze mną w wieku 89 lat.

– Nigdy nie wiemy, co będzie jutro, więc dobrze być spakowanym codziennie…
– Trzeba się z tym oswajać i w życiu gonić póki można. Zawsze wychodziłem z założenia, nawet kiedy byłem najbardziej zmęczony, że może już nie będzie podobnej szansy.

– Jest nam w życiu dobrze, wstaje kolejny dzień, podobny do poprzedniego i masz nadzieję, że tę kolejną kartkę z kalendarza też będziesz mógł zerwać, ale… Boję się dnia prawdy o swoim zdrowiu.
– To jest też kwestia nastawienia. Bardzo wielu znajomych, gdy się dowiedziało o chorobie, zaczęło ją śledzić. Podglądać, interesować się…

– Nawet czytać o niej nieustannie!
– To jest mi całkowicie obce, nie chcę mieć tej wiedzy po prostu. To i tak w jakiś sposób dociera do mnie, bo oczywiście pierwszą reakcją było przeczytanie takiego podręcznika, który wydał Kuba Sienkiewicz. On jest lekarzem neurologiem, oprócz tego, że jest znakomitym piosenkarzem i poetą. Teraz nie chcę wiedzieć, jak się to będzie rozwijało. Będę z tym musiał żyć, ale nadal zachowuję się tak, jakby było normalnie. Wstaję i przełamuję się, a jak coś boli, to staram się ćwiczyć, żeby zlokalizować to miejsce i po prostu wygonić diabła.

– Przyszedł dzień, w którym się dowiedziałeś. Spadło na głowę jabłko z tamtej rajskiej jabłoni…
– Bo ja wiem? Jest oczywiście, bez dramatyzowania, takie pytanie – dlaczego ja, ten który był zawsze niezwykle sprawny, wydolnościowo przygotowany do największych obciążeń. Natura obdarzyła mnie hojnie wysoką hemoglobiną. Parametry wytrzymałościowe zawsze miałem na najwyższym poziomie, wręcz wytrenowania. Ale jakoś postanowiłem, że skoro ten dżentelmen się do mnie przysiadł, dość bezceremonialnie…

– A podejrzewałeś cokolwiek, widziałeś go gdzieś w oddali skradającego się, czy po prostu, jak gdyby nigdy nic, nagle się przysiadł?
– Nie, nie, nie. Nagle się przysiadł. Pomyślałem sobie: po raz pierwszy mam intruza w swoim życiu, kogoś, kto przyszedł zupełnie niechciany, nieproszony i zamierza ze mną tę resztę życia spędzić. I że muszę się z tym w jakiś sposób pogodzić. On już będzie obok mnie do końca. Trochę mi to przypomina stan, tylko bez euforii, jaki miałem po złamaniu nogi w Zieleńcu.

– Pierwszy i ostatni raz miałeś złamanie?
– Nogi tak. Później łamałem rękę, kręgosłup uszkodziłem, wszystko w sporcie.

– Jak mawiał Janusz Atlas – przez sport do kalectwa. 
– Nie, tak bym tego nie powiedział. Wracając do Zieleńca. Dostałem morfinę na stoku i drugą działkę w szpitalu i po prostu odjechałem. Przyszedł ordynator, żebym podpisał zgodę na operację, która miała być amputacją.

– I podpisałeś?
– Nie podpisałem. Właśnie dlatego, że byłem w takim, a nie innym nastroju po morfinie. Sąsiada obok bolało, natomiast mnie nie i byłem szczęśliwy z tego powodu jak cholera, że tamtego boli, a ja nic nie czuję. Widziałem petardy, kolorowe plamy, po prostu poczułem się upojony w jakimś takim szczęściu w nieszczęściu.

– Poza tą morfiną brałeś kiedykolwiek narkotyki?
– Nie. Nigdy nie miałam nawet propozycji. Pewne rzeczy były mi zawsze głęboko obce. Te poza moją kontrolą. Hazard, narkotyki, uzależnienia jakiekolwiek, które pozbawiałaby mnie wpływu na to, co się dzieje z moim ciałem. Zawsze chciałem mieć wpływ na to, co robię. Zawsze! Zawodowo, życiowo, nigdy nie dopuszczałem do siebie myśli, że mam się poddać i płynąć tak sobie jak życie, takim wolnym biegiem – panta rei.

– Nie podejrzewałeś, że coś złego się dzieje?
– Nie, ale czułem, że nie mam napędu. Myślałem sobie jednak, że silnik zaczyna się lekko zacierać, ale…

– To była kwestia roku, pół roku, miesiąca świadomości, zanim się ten dżentelmen dosiadł?
– Więcej, to co najmniej 2 lata. Nagle zacząłem wolniej kojarzyć, nie znosiłem stresu, uciekałem przed nim. To się nie łączyło z życiem dziennikarskim, które mnie regenerowało, tylko z tym życiem dyrektorskim. Nie mogę powiedzieć, że to były złe lata dla mnie, ale inne, wymagające innych predyspozycji. Być może jako dowódca prowadzący ekipę olimpijską byłem na swoim miejscu, natomiast jako menedżer, który miał na co dzień walczyć o wszystko w tej telewizji, aby się w jakiś sposób budowała przyszłość sportu, to może to nie było dla mnie wymyślone zajęcie. Tym bardziej, że jakoś finalnie tego nie pokochałem.

– To była rola przyklejona, nie dla ciebie?
– Doceniam, że razem z władzami telewizji, różnymi władzami, dało się zbudować mocną pozycję sportu, ale gdybym dzisiaj miał powiedzieć, że cofam czas i coś zmieniam, to dotyczyłoby tylko tego okresu. To zdecydowanie mi zaszkodziło. Musimy ten wątek kiedyś rozwinąć.

– Bezsprzecznie. A jaki to kalendarz wisiał wtedy na ścianie, kiedy się zorientowałeś się, że przestajesz być tym samym Włodkiem?
– 2015!

– Zima, wiosna, lato czy jesień? 
– Mistrzostwa świata w lekkiej atletyce w Pekinie. Czułem, że w jakiś sposób jestem wolniejszy.

– Podzieliłeś się wątpliwościami z żoną? 
– Magda to widziała, ale traktowała to jak okresy zmęczenia, takie moje wyłączenia.

– Zwierzasz się jej? 
– Nie. Nie mam zwyczaju wciągania rodziny w jakikolwiek problem. To są rzeczy, które dawniej rozwiązywałem poprzez bieg albo jazdę na rowerze. Wracałem i po kąpieli wiedziałem, co mam robić. Musiałem mieć tylko wysiłek sportowy jako odreagowanie, antidotum. Ale ogólnie żyłem wesoło, ja zawsze byłem bardzo wesołym i pełnym radości ducha człowiekiem. Dopiero w ostatnich latach spoważniałem, nałożyłem sobie maskę, udawałem, że nic mnie nie poruszy, nic mnie nie jest w stanie wytrącić z równowagi. A chyba trzeba było reagować na to ostrzej. Z drugiej strony tego oczekiwali ode mnie ludzie w pracy. Żebym był stabilny, a nie jednego dnia pogodny, a w kolejnym wkurzony. Musi być taki kurs średni, gwarantujący, że ludzie przychodzą i wierzą ci. A przychodzili do mnie z najróżniejszymi sprawami, życiowymi, czasami bardzo poważnymi. Zdarzały się sytuacje, że trzeba było po prostu się wycofać z decyzji. Ale o tym w kolejnych rozdziałach naszej książki…

– Czy coś przyspieszyło rozwój tej choroby?
– Ja tego nie wiem, nie znam na tyle jej źródeł. To może być genetyczne. Przypominają mi się teraz pewne zachowania mamy, która nie była tego świadoma, a najprawdopodobniej na nią cierpiała. Ja nie chciałbym nikogo obwiniać, bo to zbyt proste.

– To wszystko nakłada się na siebie w czasie.
– Owszem, nakłada, ale broń Boże nie chcę nikogo obciążać. Chciałbym Jurku, żeby ta książka była inna…

– Kiedy przecięły się nasze ścieżki? Pamiętasz?
– Jerzy Chromik kiedyś do mnie zadzwonił w jakiejś sprawie, prawie w nocy. Chodziło o wywiad, chciałeś mnie mocno przycisnąć. Nie udało ci się to.

– Chodziło o odsunięcie Darka od komentowania i reportaż “Gdzie jest Szpakowski”? 
– Nie, to było o wiele wcześniej, pracowałeś bodaj w “Expressie Wieczornym”. Kojarzyłem cię już jednak ze “Sportowca”. Ja bardzo dobrze, czasami po jednym tekście, poznaję zdolnych w naszym fachu. Mam taki rodzaj “słuchu” wzrokowego. Wystarczy jeden tekst przeczytać. Tak było z Pawłem Wilkowiczem. Od razu wiedziałem, że ma papiery na duże dziennikarstwo. Pierwszy tekst Michała Tomczaka też dobrze rokował. Nie mówię już o Stefanie Szczepłku i Mirku Żukowskim. Wszystko co najlepsze mogę też powiedzieć o talencie pisarskim Zdziśka Ambroziaka. Kilka felietonów ma niezapomnianych. Kiedyś napisał piękny wers o zimie: spadł śnieg i nawet cynik uważa, że jest pięknie! A tak na marginesie powiem ci, że przez jakiś czas cała redakcja “Sportowca” była niechętna wszystkim ludziom telewizji. Z zasady. Nie chodziło o to, by nam dokuczyć, tylko po prostu nie zauważała rzeczy, które robiło się lepiej od nich. Przełomem w moich relacjach ze “Sportowcem” był wspólny wyjazd do Rzymu na mistrzostwa świata w pięcioboju nowoczesnym. Miałem ten Rzym rozpisany na nuty, wiedziałem, co zwiedzać. Z Witoldem Duńskim i innymi kolegami chodziliśmy na wycieczki. Podczas tego wyjazdu po raz pierwszy udowodniłem sobie, że nie ucieknę z Polski. Był rok 1983, pojechałem na prywatny paszport i za własne pieniądze, bo cały czas nie chcieli mi dać służbowego.

– Nawet przez chwilę nie rozważałeś wybrania wolności? 
– Może w 1985, przez minutę…

– Nie nadawałeś się na emigranta?
– Nie nadawałem się i nie chciałem. W 1985 wystarczył jeden telefon z Warszawy, płacz żony i córki, malutkiej wtedy, i ta chęć minęła. Byłem gotowy do powrotu do Warszawy, ku zdziwieniu rodziny. Brat powiedział: ja wiedziałem, że tak się to skończy, bo go znam lepiej od was. A mógł mi pomóc. Mogłem za oceanem zarabiać, mogłem szybko dostać obywatelstwo, tylko co z tego, skoro o wiele więcej bym stracił w życiu.

– To teraz zaklęcie życiowe z książki Jacka Gmocha – niczego bym w swoim życiu nie zmienił! 
– Tak jak powiedziałem, ja pewnie skróciłbym ostatnie lata dyrektorowania, wcześniej opuściłbym mostek kapitański. Ta podróż była za długa, dotarliśmy już do Amazonki i te wody były zanadto wzburzone.

Ja byłem na iluś tam obozach sportowych, grałem w koszykówkę na zapleczu pierwszej ligi, jestem po studiach specjalistycznych, które w tamtym czasie miały znakomitych nauczycieli. Akurat trafiłem na ten najlepszy okres Akademii Wychowania Fizycznego. To jest na pewno moją przewagą, której nigdy nie eksponowałem.

– Pamiętny rok 2015…
– A przyszedłem na to stanowisko na chwilę, w 2009 roku. W swoim przekonaniu. Później trzeba było jednak powalczyć o licencje, zmienić rynek, odwrócić trendy. Było mi łatwiej, miałem pozycję, nazwisko, zaufanie decydentów w telewizji. Wiedzieli, że jak po coś przychodzę, to nie po to, żeby zaspakajać własne ambicje. Musieliśmy poszczególne dyscypliny wyrywać powoli. Stabilizować i jednocześnie bronić pozycji, które mieliśmy – skoki, lekkoatletyka. Najtrudniej było odbić teren piłkarski. Ale tą jedną rozmową nie załatwimy wszystkich wątków.

– Jesteś wymarzonym rozmówcą. Mam nadzieję, że nie przeszkodzę ci w kolejnych wspomnieniach. Przed nami rok pracy. Na razie robimy sobie przerwę na twoje urodziny i benefis.
– Muszę jeszcze dziś pojechać na cmentarz, choć jest silny wiatr. Jutro wypada rocznica śmierci mamy, a trzy dni później urodziny ojca. Miałby 101 lat. Taki jest ten mój marzec…

Rozmawiali Włodzimierz Szaranowicz i Jerzy Chromik
Warszawa, 5 marca 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *